Marta Buczek: Czy słyszał pan, że kształci przyszłych bezrobotnych?
 
prof. Grzegorz Godlewski: Słyszałem, ale jeśli chodzi o kulturoznawstwo, jest to kompletna nieprawda. Wydawałoby się, że to dziedzina oderwana od rzeczywistości, która być może ma znaczenie dla głębszego rozumienia świata, ale na którą nie ma zapotrzebowania. A jednak nasi absolwenci znajdują pracę stosunkowo łatwo i w bardzo różnych dziedzinach. Wiem, że są zatrudniani w różnego rodzaju tak zwanych przemysłach kreatywnych albo w takich formach działalności gospodarczych czy usługowych, które po prostu wymagają pomysłowości, wymyślania nowych sposobów działania.
 
Podam jeszcze przykład, który ma moim zdaniem dużą siłę przekonywania. Jakiś czas temu zrobiono w Wielkiej Brytanii badania nad pracownikami bankowymi wysokiego szczebla, dyrektorami, menadżerami, itp. Były to badania, które między innymi obejmowały główny kierunek wykształcenia rzeczonych dyrektorów. Okazało się, że ci najbardziej zdolni, kreatywni, wzięci pracownicy banków wcale nie mieli za sobą studiów w zakresie finansów. Najliczniejszą grupą byli absolwenci studiów klasycznych, które to studia - wydawałoby się - są studiami historycznymi niesłychanie odległymi od zagadnień bankowości, jednak potrafili wykraczać poza te ograniczenia, które narzuca myślenie według ściśle opracowanych reguł.
 
M.B.: A co z poglądem, że absolwent kierunku humanistycznego to ktoś, kto nie ma żadnych konkretnych umiejętności, kto w gruncie rzeczy nic nie umie. Skąd według pana on się bierze?
 
G.G.: Bierze się z kolejnej fali nawrotu myślenia technokratycznego: sprawne, działające, wydajne, pożyteczne jest tylko to, co jest skonstruowane w sposób techniczny, co da się wykonać dzięki zaszczepieniu w działanie pewnych algorytmów. Najlepiej, jak to ma jakąś materialną postać. A absolwenci wiedzy humanistycznej często nie rozumieją działania mechanizmów technicznych. Z drugiej strony jednak humaniści bardzo często lepiej niż inni rozumieją mechanizmy działania człowieka w powiązaniu z urządzeniami.
 
M.B.: Twierdzi pan, że pana stanowisko dotyczące roli uniwersytetu we współczesnym świecie jest konserwatywne. Dlaczego?
 
G.G.: Upowszechnia się teraz taki pogląd, żeby szkoły wyższe, w tym uniwersytety, rozliczać szczegółowo ze względu na ich efektywność ekonomiczną. Może nie żeby przynosiły zyski, ale żeby przynosiły jak najmniej strat. Kontroluje się także, w jakiej mierze absolwenci tych uczelni będą mogli zostać bezpośrednio wpasowani w istniejące zapotrzebowanie na rynku pracy.
 
Uważam, że jest niesłychanie potrzebne, żeby szkoły wyższe kształciły kompetentnych, obeznanych z najnowszymi osiągnięciami nauki fachowców. Ale uważam też, że należy rozdzielić szkoły wyższe przygotowujące do wykonywania konkretnych zawodów od uniwersytetów, które nie mogą być tymi kryteriami oceniane i w ten sposób rozliczane, ponieważ ich funkcja w kulturze, od początku ich istnienia, czyli od późnego średniowiecza, jest zupełnie inna. Rozliczanie uniwersytetów z poziomu przyległości do rynku pracy eliminuje ważną ich funkcję w kulturze. Ja jestem przywiązany do idei uniwersytetu, który jest otoczony murem.
 
Teraz bardzo często się uniwersytet otwiera, również przestrzennie. Mówi się, że uniwersytet powinien wrastać w środowisko, że nie powinien być od niego oddzielony. Ja uważam, że w tym oddzieleniu uniwersytetu od początku była głęboka mądrość i symbolika. Chodziło o przestrzenne wyznaczenie jego autonomii. Wartość uniwersytetu powinna być definiowana przez niezależność właśnie.
 
Ta autonomia oczywiście miała swój wymiar czysto administracyjny, uniwersytet bywał przestrzenią eksterytorialną jak ambasady państw. Dzisiaj w znacznej mierze to się zatraca. Autonomia uniwersytetu zawsze pełniła kilka ważnych funkcji. Pierwsza to po prostu uniezależnienie od władzy politycznej. Uniwersytet powinien być instytucją niezależnego kontrolowania dziania się rzeczywistości, również w wymiarze politycznym, powinien poddawać refleksji poczynania władzy.
 
Uniwersytet jako osobne miejsce - niech będzie ta wieża z kości słoniowej - nie służy jednak do tego, żeby się wydzielić i zamknąć oczy na otaczającą rzeczywistość. Ma za zadanie stworzyć takie stanowisko patrzenia, myślenia o świecie, które pozwoli spojrzeć na świat nie z doraźnego, pragmatycznego punktu widzenia. Zapytać, czy właśnie to rozwiązanie społeczne, polityczne, czy ten kształt różnych instytucji, czy ten sposób myślenia o człowieku wcielany w różne konkretne działania polityczne na pewno są oczywiste, czy nie można by było tego zrobić inaczej. Oddzielenie uniwersytetu pozwalało zawsze na spojrzenie z innego punktu widzenia niż punkt widzenia zaangażowanego uczestnika.
 
M.B.: Więc w ten sposób widzi pan rolę uniwersytetów we współczesnym świecie?
 
G.G.: Tak, uniwersytet to jest taki poligon myślenia alternatywnego. Jest jeszcze jedna ważna rzecz, o której być może warto powiedzieć. Skąd się bierze to określenie "uniwersytet"? Ma związek z tym, co uniwersalne. Nie chodzi jednak o to, żeby uniwersytet w żaden sposób nie był zakorzeniony w swojej macierzystej rzeczywistości. Chodzi o to, by był uniwersalny w swoim zasięgu. Stąd też uniwersytet powinien być taką uczelnią, która obejmuje wszystkie najważniejsze dziedziny. Nie jest to tylko jakaś abstrakcyjna kwestia kompletności - chodzi o to, żeby one znalazły się obok siebie w tej samej instytucji, a zarazem w jakiejś mierze w tym samym środowisku, we wzajemnym towarzystwie. Ortega y Gasset pisał o barbarzyństwie specjalizacji już w latach dwudziestych XX wieku i dzisiaj ten proces postępuje.
 
Pojawia się coraz więcej zawodów, do wykonywania których trzeba mieć umiejętności łączące kilka różnych dziedzin nauki, a na uczelniach uczy się ich osobno. Uniwersytet powinien być taką ostoją całościowego spojrzenia na rzeczywistość, w którym nie mówi się: ja patrzę na to z socjologicznego punktu widzenia, a ja patrzę z perspektywy ekonomicznej, ja psychologicznej. Warto, żeby taka instytucja jak uniwersytet tworzyła warunki, w których te dziedziny sobie towarzyszą.
 
M.B.: Uważa pan, że polskie uniwersytety starają się wywiązywać z tej roli?
 
G.G.:  Realizacja tych idei wymaga skutecznego przeciwstawienia się pewnym nadrzędnym regulacjom. Są to zwykle regulacje wprowadzane nie tylko przez konkretny rząd. Zwykle akademicy, którzy są nie tylko naukowcami, ale też nauczycielami, na tyle cenią swoją pracę naukową i pracę dydaktyczną, że szkoda im czasu, by poświęcać energię na walkę z jakimiś kwestiami prawnymi, z zarządzeniami administracyjnymi. Po prostu jeśli napotykają trudności, to próbują je omijać, próbują je kontestować, robić swoje.
 
I tak się udawało, jak pamiętam swoją własną drogę akademicką, przez długi czas. Niestety dzisiaj zaczyna to być coraz trudniejsze. Ilość dyspozycji, oczekiwań, kryteriów rozliczania płynących z zewnątrz często już naprawdę nie daje się omijać. Toteż jesteśmy świadkami ruchu mobilizacji humanistów przeciwko wielowymiarowym działaniom, których sprawcy może niekoniecznie mają to w swoich intencjach, ale faktycznie deprecjonują rolę humanisty. I humaniści dostrzegli, że to, co jest ważne ich pracy dla nich samych, to, co uważają za ważne w humanistyce w ogóle, może być trudno ocalić.
 
M.B.: Dużo narzeka się na likwidację wewnętrznych egzaminów wstępnych na studia. Skutkiem ma być obniżenie poziomu studentów i studiów w ogóle. Gdyby to od pana zależało, jak by pan rekrutował na swój kierunek?
 
G.G.: Ideą reformy systemu edukacyjnego było zredukowanie zbędnych ogniw pośrednich. Matura miała być na tyle zobiektywizowanym miernikiem, by mogła występować jako świadectwo dojrzałości oraz w roli źródła informacji dla uczelni wyższych. Niestety matura w obecnym kształcie, mówiąc oględnie, jest nie diagnostyczna, niemiarodajna z punktu widzenia potrzeb uniwersytetów. Nie tylko matura, ale i długie przygotowanie do niej, które nie tyle premiuje, co wręcz idealnie kształtuje takie umiejętności, które nie są najwyżej cenionymi umiejętnościami z punktu widzenia uniwersytetów, jak: zdolność do postępowania zgodnie ze schematem, udzielania pojedynczych trafnych odpowiedzi, mieszczenie się w odpowiednich, przyjętych standardach.
 
Bardzo często w nauce w ogóle, a w humanistyce w szczególności, są to umiejętności podrzędne wobec umiejętności kreatywnego, elastycznego myślenia, zdolności do przekraczania ograniczeń, do przekładania teorii na praktykę i do wydobywania myśli teoretycznej z praktyki. Szerokości horyzontów, właśnie takiej uniwersalności. Dane, których dostarcza uczelniom matura, nie mówią nic o tych predyspozycjach. W związku z tym wprowadzałbym kwalifikacje, które byłyby prowadzone przez same uczelnie. Uczelnia wiedziałaby, jakich kandydatów chce przyjąć, i dawałaby im jak największe szanse, żeby te kwalifikacje przejść. Kłopot polega na tym, że w obecnych rocznikach jest mniej kandydatów niż było do tej pory, uczelnie raczej zabiegają o nich niż tworzą sita selekcyjne, może poza kilkoma najważniejszymi ośrodkami.
 
M.B.: Nadprodukcja magistrów?
 
G.G.: Wiem o patologiach, które funkcjonują na różnych uczelniach prywatnych nastawionych na zysk. Uważam jednak, że wbrew szkodliwym sformułowaniom takim jak "lepiej być dobrym hydraulikiem niż politologiem", lepiej odbyć studia w marnej uczelni niż nie odbyć ich w ogóle. Zawsze, nawet w najsłabszej szkole wyższej, studenci stykają się z pewnym typem myślenia, pewnym typem refleksji o świecie, którego nie znajdą gdzie indziej. Nawet jeżeli nie zostaną w ten sposób wysoko wykwalifikowanymi specjalistami ani nie zostaną światłymi i prawdziwymi humanistami, w ten sposób zyskają dodatkowy wymiar refleksji o świecie.
 
Ja bym maksymalnie otwierał takie możliwości studiowania dla wszystkich, które dawałyby szansę na wewnętrzne zróżnicowanie szkół wyższych, o którym mówiłem na początku - są uniwersytety i są szkoły wyższe, które stawiają sobie bardziej ograniczone zadania.
Źródło: edulandia.pl