W ostatnich miesiącach głośno było o co najmniej kilku próbach samobójczych uczniów podstawówek. Do kolejnej tragedii doszło zaledwie kilka dni temu w Warszawie. Choć przyczyny zawsze są złożone, eksperci nie mają wątpliwości, że dobrze działający system wsparcia psychologiczno-pedagogicznego, mógłby pomóc. Według nich potrzebne są m.in. zmiany w zakresie przepisów. Teraz wszystko zależy od dyrektora, jeśli ma wyczucie takie wsparcie działa w szkole dość dobrze. Przykład - są placówki - gdzie psycholodzy podzieleni są na tych, którzy zajmują się młodszymi klasami i tych, którzy pod opieką mają nastolatków. Niestety nadal są to jednak wyjątki.   

Wracając do statystyk, tylko w 2017 r. na swoje życie targnęło się 730 młodych osób, aż 116 prób samobójczych zakończyło się śmiercią.  W 2018 roku zginęły w ten sposób 92 osoby w wieku 13-18 lat. Osoby, które szukają pomocy, nie zawsze mają szansę ją znaleźć, bo nie mają za bardzo, gdzie się udać – według danych z maja 2019 r. muszą czekać w kolejce do szpitala nawet, gdy stan zagraża ich życiu.

Dyrektor decyduje na swoim podwórku

Możliwość korzystania przez ucznia z pomocy psychologiczno-pedagogicznej gwarantuje ustawa – Prawo Oświatowe, wskazując to jako jeden z celów systemu oświaty.

Według rozporządzenia określającego zasady udzielania pomocy psychologiczno-pedagogicznej, za jej organizację na terenie szkoły odpowiada dyrektor. Sam system służyć ma natomiast rozpoznawaniu i zaspokajaniu indywidualnych potrzeb rozwojowych i edukacyjnych ucznia oraz rozpoznawaniu indywidualnych możliwości psychofizycznych ucznia i czynników środowiskowych wpływających na jego funkcjonowanie w szkole i placówce, w celu wspierania potencjału rozwojowego ucznia i stwarzania warunków do jego aktywnego i pełnego uczestnictwa w życiu szkoły i placówki oraz w środowisku społecznym.

- Wszystko zależy od dyrekcji, a często nie przywiązuje się zbyt wielkiej wagi do organizacji pomocy, bo nie ma kontroli, a rodzicom uczniów brakuje informacji na temat tego, jak mogą skorzystać z pomocy – mówi Prawo.pl Bożena Janiszewska, psycholog dziecięcy. - Brakuje wykwalifikowanych terapeutów i terapię prowadzą osoby, które nie mają odpowiednich kompetencji albo nauczyciele. Ci ostatni często w ramach dodatkowych godzin, za które nikt im nie płaci – tłumaczy.

 

 

 

Jeden psycholog na kilkuset uczniów

Pedagog z jednej z warszawskich szkół potwierdza, że problemy są duże. Nie chce jednak mówić o nich oficjalnie. - Nasz szkoła liczy obecnie ponad 700 uczniów. Mamy dzieci bardzo małe - sześciolatki, które kilka miesięcy temu zaczęły naukę, i nastolatków z ósmych klas. Jest nas dwie i psycholog - opowiada o sytuacji. I dodaje, że nie ma szans na to, by pomóc wszystkim potrzebującym takiej pomocy dzieciom lub chociaż wychwycić wszystkich problemy. 

- To nie jest tak, że nie wiemy co się w szkole dzieje. Nauczyciele zwracają się do nas z problemami, wskazują na nie. Ale np. mamy siedmiolatka, który jest agresywny, bardzo ruchliwy. Nie jest dotąd zdiagnozowany. Bywa, że spędzam z nim połowę dnia - bo jestem proszona o pomoc i na przerwach i czasem na lekcjach. Do tego dochodzą dzieci zdiagnozowane - Asperger, ADHD. Trudno znaleźć czas na to, by pomóc innym - mówi.

Nie dziwi jej to, że szkolnym pedagogom, czy psychologom mogą "umknąć" sytuacje, w których dziecko ma np. problemy, albo nawet depresję.
- W naszej szkole doszło do kilku takich sytuacji. Niczego nie zauważyłyśmy, bo chodziło o dzieci, które na lekcjach i na przerwach nie odstępowały od normy. Czyli były w miarę spokojne, nie zwracały uwagi nauczycielki. Jedna z dziewczynek - ośmioletnia, zaplanowała przy wykorzystaniu szkoły ucieczkę z domu. Przyniosła tu ubrania, przebrała się w toalecie, by zmylić policję i wyszła. Na szczęście zorientowała się wychowawczyni ze świetlicy. Znaleziono ją na przystanku. W domu była przemoc. Nie było wcześniej żadnych, tzw. niepokojących sygnałów - albo inaczej - my ich nie dostrzegaliśmy - mówi.   

Maciej Frasunkiewicz, psycholog dzieci i młodzieży (z Uniwersytetu SWPS) dodaje, że dużym problemem jest też podejście samych nauczycieli, ale i rodziców do psychologów szkolnych. - Traktuje się nas często jak osoby, które mają przykleić przysłowiowy plaster i odesłać na lekcje. Czyli mamy działać interwencyjnie, a nie kompleksowo. Dyrektorzy często uważają, że szkoła nie jest miejscem na rozwiązywanie poważnych problemów dzieci – bo są od tego terapeuci i psychologowie w poradniach. Z drugiej strony rodzice mają wobec nas i wobec szkoły duże wymagania. Sami nie mają czasu, więc odpowiedzialności za dzieci przerzucają na placówkę – mówi.

Kolejna kwestia, w niektórych szkołach psycholog nie ma nawet swojego własnego gabinetu. - Który jest przecież potrzebny by budować więź z dzieckiem, dać mu szansę na otworzenie się. Zdarzyło mi się też, że jedna z nauczycielek wysłała do mnie dziewczynkę, która zapomniała książek – żeby się nie nudziła. Dziecko nie miało problemów, ale pani uznała, że mogę się nią zająć – mówi.

Rodzice wymagają, bo sami nie mają czasu

Sami rodzice odpowiedzialność za wychowanie i wsparcie dzieci składają na szkołę, a także na szkolnych pedagogów i psychologów. To od nich wymagają, że zauważą symptomy, których oni sami nie dostrzegli. - A to jest bardzo trudne, bo przy nawale pracy zdarza się, że realnie problem dostrzegamy w ostatniej chwili, gdy np. dziecko ma na koncie próbę samobójczą - mówią rozmówcy Prawo.pl. 

W takich sytuacjach dodaje Frasunkiewicz, psycholog jest jednak skrupulatnie rozliczany. - Nie mamy w takich sytuacjach wsparcia. Sprawdzane jest bardzo dokładnie, czy wypełniliśmy wszystkie procedury – mówi ekspert.

Zarówno pedagodzy szkolni jak i psycholodzy zwracają uwagę na jeszcze jeden problem. Zazwyczaj brak współpracy ze strony rodziców.  - Starają się wyprzeć to, że z dzieckiem coś się dzieje. Często bardzo trudno jest namówić ich do kontaktu z poradnią. Wielokrotnie w swojej karierze słyszałam, że to my mamy problem, nie dziecko. Że jest tylko ruchliwe, że wszyscy się na nią, na niego uwzięli. Trwa to miesiącami - mówi jedna z rozmówczyń Prawo.pl. Tymczasem szkoła nie ma.

Szkoły nie przygotowane na kryzysowe sytuacje

Jeszcze gorzej jest w sytuacji kryzysowej, takiej jak choćby samobójstwo dziecka. - Dyrektorzy, kadra nie są do tego przygotowani. Nie mają odpowiedniej wiedzy. Wszystko zależy tak naprawdę od wyczucia dyrektora placówki - mówi nieoficjalnie psycholog opiekująca się uczniami szkoły, w której doszło do takiego zdarzenia. Podkreśla, że ważne jest, by w takiej sytuacji nie zmuszać dzieci do przeżywania żałoby. Szkoła powinna też zadbać o to, by uczniom pomogły osoby z zewnątrz.

Samobójstwo ucznia: Szkoła musi pomóc dzieciom i nauczycielom>>

 

- Placówka powinna natychmiast zwrócić się do gminy o środki i zapewnić zewnętrzną pomoc psychologiczną. To muszą być osoby, które nie mają kontaktu ze szkołą. Praca musi być równoczesna i trzytorowa - dzieci, nauczyciele, rodzice - mówi rozmówca Prawo.pl.
 Wskazuje, że jest to ważne, bo tak naprawdę nigdy nie wiadomo, które np. z dzieci może być szczególnie dotknięte śmiercią kolegi. - Miałam taki przypadek. Dziewczynka ze starszych klas zginęła w wypadku samochodowym. Wsparliśmy mocno jej koleżanki i kolegów z klasy. Okazało się, że pomocy potrzebowała jeszcze bardziej grupa dziewcząt z klasy o rok młodszej, bo razem chodziły na taniec i wspólnie jeździły na zawody.

- W takiej sytuacji pomocy często potrzebują również nauczyciele i tu niestety jest poważny problem, bo systemowych rozwiązań brakuje. O ile mogą oni skorzystać w jakimś tam zakresie z doradztwa metodycznego, to w takiej sytuacji są często pozostawiani sami sobie. A to silne emocje, takie jak choćby poczucie winy, z którymi mogą sobie nie radzić, i też potrzebują pomocy w dojściu do siebie - mówi dr nauk med. Tomasz Srebnicki, starszy asystent w Klinice Psychiatrii Wieku Rozwojowego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego
 

 W długim ogonku do poradni

To jednak tylko wierzchołek góry lodowej, bo system zawodzi w zupełnie podstawowych sytuacjach. - Publicznych poradni jest za mało, a tylko one mają prawo wydawania orzeczeń. Przez to na taki dokument czeka się rok lub półtora, a w dodatku brakuje specjalistów - przede wszystkim neurologów i psychiatrów dziecięcych, którzy muszą brać udział w przygotowaniu takiego rozstrzygnięcia. O opinię takiego specjalisty muszą zadbać często sami rodzice, a bardzo trudno o to nawet w Warszawie, a co dopiero w mniejszych ośrodkach – mówi Bożena Janiszewska.

A spełnienie tych formalności niekonieczne wystarczy, czasem orzeczenia o dysleksji nie można uzyskać, bo szkoła zawiodła już na pierwszym etapie – nie zapewniając dziecku możliwości skorzystania z terapii, a - jak tłumaczy ekspertka - jest to warunek konieczny, by uzyskać odpowiednie rozstrzygnięcie, a co za tym idzie, pomoc. Rodzice muszą wtedy składać oświadczenie, że na terapię chodzili z dzieckiem prywatnie.

-  Dużym problemem jest to, jak podchodzi się do dzieci, które przez kilka tygodni nie chodziły do szkoły, bo były chore. Nikt im nie pomaga w nadrobieniu materiału i przez to zdarza się, że nie mogą nadążyć do końca roku szkolnego. Mają gorsze wyniki - co oczywiste - zniechęca je to do szkoły. Spotkałam się kiedyś z takim przypadkiem, gdy dziecko, którym opiekowała się babcia, bo jego rodzice zginęli w wypadku, przeleżało w szpitalu trzy miesiące, chorując na zapalenie płuc. I szkoła uznała, że skoro nie jest w stanie nadrobić straconych lekcji, to należy je zostawić w tej samej klasie na drugi rok. Pomogła dopiero interwencja w kuratorium. Myślę, że pewnym rozwiązaniem mogłoby być tu zaangażowanie dobrych uczniów przez dyrektora tak, by pomogli kolegom w nadrobieniu straconego materiału – mówi Bożena Janiszewska.

 

Jeszcze gorzej po reformie

Reforma oświaty tylko pogorszyła sprawę, bo jednym z jej skutków – jak wskazuje ekspertka – są przeładowane plany lekcji, zwłaszcza w siódmej i ósmej klasie. Zdarza się, że dzieci mają po dziesięć godzin lekcyjnych w jednym dniu. - Problematyczna jest też konstrukcja podstawy programowej, tu zwłaszcza jeżeli chodzi o tę dla klas czwartych, jest ona zupełnie niedostosowana do możliwości dzieci w tym wieku - przez pierwsze pół roku czwartej klasy nie są one w stanie jeszcze myśleć pojęciowo, a tego się od nich wymaga. Niepowodzenia sprawiają, że są zestresowane i zniechęcają się do chodzenia do szkoły. Poradniki dla nauczycieli nie są do końca przemyślane, w pierwszych klasach podstawówki często zdarza się, że nie sprawdzają oni, czy dzieci nauczyły się czytanek lub tabliczki mnożenia. Przez to do poradni trafiają uczniowie, u których problemy nie są spowodowane dysleksją czy dyskalkulią, a zwyczajnym nieuctwem - podkreśla Bożena Janiszewska.

Ekspertka dodaje, że nauczyciele powinni też zadbać o to, by uczniowie mieli możliwość ustnej poprawy zawalonych sprawdzianów, bo często opanowali oni materiał, tylko nie radzą sobie ze sformułowaniem tego na piśmie. - Potrzeba więcej szkoleń, więcej pieniędzy i więcej kadr. Bez tego system będzie szwankował - moim zdaniem nauczyciele i tak nieźle sobie radzą, bo przy takich zarobkach i podejściu do wykonywanego przez nich zawodu, jakie wykazują władze i często społeczeństwo – konstatuje.

- Powinno być ustalone, ilu psychologów ma przypadać na daną liczbę dzieci, kolejne ważna rzecz, wprowadzana zresztą przez niektórych dyrektorów. Psycholodzy powinni odpowiadać za dane klasy – np. 1-3, 4-8 – bo jednak wiek dziecka ma duże znaczenia. Inne są problemy, inne wyzwania – dodaje Maciej Frasunkiewicz.