Zdaniem ekspertów przełomowe byłyby zmiany w sposobie kształcenia nauczycieli przedmiotów pod kątem rozwijania ich kompetencji miękkich  -  a takich zmian nie wprowadzono. Wymagałoby to kolejnej nowelizacji rozporządzenia.


Ryba i uczeń głosu nie mają? Od września zmiany w nauczycielskich dyscyplinarkach>>

 

Brak kompetencji miękkich

W kontekście wysokiego odsetka samobójstw wśród polskich dzieci i młodzieży, którego powodem często nie jest wcale osławiony hejt internetowy, lecz depresja szkoła,  może się wydawać, że polska szkoła przestała wychowywać, uczyć asertywności, empatii. Dość ironicznie brzmi też kiepski stan kompetencji miękkich u „przedmiotowców”, bo to głównie oni wychowują dzieci. I nie są w stanie zauważyć, że uczeń mierzy się ze stanem depresyjnym, bo nikt ich tego nie nauczył.

Największym więc problemem polskich standardów kształcenia nauczycieli jest kształcenie „przedmiotowców” niemal wyłącznie przez specjalistów z danej dziedziny, a więc matematyków, fizyków, polonistów itp. Zdaniem Aleksandra Nalaskowskiego, profesora pedagogiki z UMK w Toruniu, na studia przedmiotowe trafiają ludzie, którzy wcale nie chcą pracować w szkole, chcą być pisarzami, dziennikarzami, pracować w przemyśle. A jak los ich rzuci do szkoły, zadowolenia brak.

 

- Na studia nauczycielskie w dużej mierze idą ludzie, którzy marzą o stałych poborach. Niskich, ale pewnych. Poza tym co za komfort: wakacje, ferie. Kto by się przejmował jakością pracy pedagogicznej z dziećmi – ironizuje profesor Nalaskowski. - Przykre to, co powiem, ale z moich obserwacji wynika, że do pracy w szkole trafiają bardzo często ludzie mało ambitni, pozbawieni wizji swojej przyszłości. W Finlandii na studia nauczycielskie jest porządny odsiew. Mimo to do pracy w szkole trafia zaledwie 15 procent absolwentów kierunków pedagogicznych, takie jest sito – tłumaczy.

 

 


Polska rzeczywistość

Na polskich uczelniach 180 godzin pedagogiki czy psychologii w proporcji do 3 tys. godzin wszystkich zajęć przez cały okres studiów to naprawdę tyle co nic. Dla porównania w krajach zachodnioeuropejskich na przedmioty pedagogiczne przypada około 30 procent czasu. Poza tym polskie kształcenie nauczycieli dobił system boloński, a raczej pełna komercjalizacja jego założeń. Nawet na najlepsze uczelnie uniwersyteckie, przyjmowano na dwa lata na kierunki nauczycielskie np. po administracji. 

 

- Wprowadzenie ciągłych, pięcioletnich studiów na kierunkach pedagogicznych może polepszyć sytuację – ocenia profesor Amadeusz Krause, pedagog z Uniwersytetu Gdańskiego. - Jednak zmiana nie dotyczy kształcenia nauczycieli przedmiotów. A przecież wbrew potocznemu przekonaniu to nie pedagodzy zajmują się dziećmi w najtrudniejszym wieku szkolnym lecz nauczyciele przedmiotów, będący ich wychowawcami w szkole średniej. Jeden pedagog na kilkaset osób nie ma nawet szans, by poznać osobiście wszystkich uczniów. Szkoła oddaje zatem swe kompetencje wychowawcze i opiekuńcze, gloryfikując oferowany poziom wiedzy. Konsekwencją są elitarne szkoły prymusów i pokiereszowane psychicznie rzesze dzieci, które w tym wyścigu szczurów sobie nie poradziły.  Z mojego rozeznania wynika, że to „przedmiotowcy” są głównym problemem polskiej szkoły. Owszem, to świetni lub dobrzy fachowcy w swojej dziedzinie, lecz nie radzą sobie w pracy z młodzieżą. Zmiana w ustawie o szkolnictwie wyższym miała polepszyć ich umiejętności miękkie. Niestety, godziny pedagogiki i psychologii pozostawiono praktycznie na poprzednim poziomie – ubolewa profesor Krause.

Nie ma więc co liczyć na poprawienie kompetencji miękkich u „przedmiotowców”, choć przynajmniej osoba po kosmetologii już nie będzie mogła przyjść na II stopień studiów z geografii. To jednak raczej nie wystarczy. Podobnie rzecz się ma z kształceniem dzieci o specjalnych potrzebach edukacyjnych. Komisja ds. kształcenia nauczycieli, w której zasiadał profesor Krause, postulowała o zajęcia pokazujące, jak z takimi dziećmi pracować, bo jest ich w szkołach coraz więcej. Niestety, temat upadł. Dość wspomnieć, że szefem owej komisji został matematyk, który wręcz ciął godziny pedagogiki i psychologii.

 

Potrzebne egzaminy wstępne

Co zaś może zmienić fakt, iż tylko uczelnie z oceną A+, A lub B mogą otwierać kierunki pedagogiczne, a słabe uczelnie z oceną C, muszą wejść z nimi w kooperacje?
- To nic nie zmieni. Śmiem nawet przypuszczać, że słabe uczelnie będą rozchwytywane przez dobre, którym będzie brakować studentów - twierdzi profesor Nalaskowski.

 

Jego zdaniem tylko wprowadzenie egzaminów wstępnych i sprawdzian predyspozycji do studiów nauczycielskich może uratować sytuację. Pomysł tyleż świetny co mało realny. Zgodnie z art. 70 ust. 4 Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce z dnia 20 lipca 2018 r uczelnia może przeprowadzić dodatkowo egzaminy wstępne w przypadku konieczności sprawdzenia uzdolnień artystycznych, sprawności fizycznej lub szczególnych predyspozycji do podejmowania studiów niesprawdzanych w trybie egzaminu maturalnego, egzaminu zawodowego albo egzaminu potwierdzającego kwalifikacje w zawodzie.
- A zatem uczelnia ma możliwość takiego sformułowania zasad rekrutacji, aby najwięcej punktów kwalifikacyjnych, w ramach egzaminu wstępnego, było przyznawanych za posiadanie przez kandydata szczególnych predyspozycji do podjęcia danych studiów, a w przyszłości wykonywaniu zawodu nauczyciela – informuje biuro prasowe MNiSW. Poza tym od października br. Polska Komisja Akredytacyjna do akredytowania na studia przedmiotowe ma posyłać fachowca od kształcenia nauczycieli.

 

 

 

 

Elitarny czyli jaki?

Profesor Nalaskowski uważa, że zawód nauczyciela powinien być elitarny. W tym celu musi nastąpić stopniowa wymiana kadr, a kiedy już będzie pół na pół nauczycieli z nowego naboru ze starą gwardią, należy podnieść pobory, ale jednocześnie wymagania. Być może należałoby rozważyć, aby przez pół roku absolwent uczelni pedagogicznej terminował w szkole za symboliczne wynagrodzenie, obserwowany, czy nadaje się do zawodu. Dopiero po uzyskaniu pełnego zatrudnienia jego pobory stawałyby się naprawdę atrakcyjne.

 

Radykalne pomysły? A może warte rozważenia? Bo co można w kwestii selekcji pozytywnej do zawodu nauczycielskiego w świetle obecnych przepisów? Od 1 października 2019 r. uczelnie prowadzące kształcenie nauczycieli są obowiązane do określania programów studiów na podstawie rozporządzenia Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego z dnia 25 lipca 2019 r. w sprawie standardu kształcenia przygotowującego do wykonywania zawodu nauczyciela. Zarówno nowe, jak i stare rozporządzenie mówią o praktykach zawodowych w trakcie studiów. Ich cel to m.in. weryfikacja, czy dany student spełnia niezbędne kryteria do podjęcia w przyszłości pracy z dziećmi.

- Jest to odpowiedni czas na dokonanie oceny zachowań studenta, w tym, w skrajnych przypadkach, niezaliczenie praktyk zawodowych i w konsekwencji skreślenie z listy studentów – podaje biuro prasowe MNiSW. - Natomiast weryfikacja posiadanych kwalifikacji i ocena możliwości podjęcia przez daną osobę pracy w zawodzie nauczyciela należy przede wszystkim do kompetencji pracodawcy, tj. dyrektora danej placówki oświatowej.

Czyli jak zwykle, to dyrektor szkoły czy przedszkola ma być alfą i omegą, ma dokonać najlepszego wyboru. Ciekawe na jakiej podstawie, skoro sam ukończył podobne studia jak kandydat do pracy, wyposażające w mierne kompetencje miękkie. Koło się zamyka.

 

Wymiana kadr

 Profesor Krause uważa za chybiony pomysł wymiany kadr, pomysł rządu, by część nauczycieli wyprawić na wcześniejszą emeryturę.

- Statystyki mówią same za siebie. W dużych miastach dramatycznie brakuje nauczycieli. Jak część z nich odejdzie na wcześniejszą emeryturę, kto będzie dzieci uczyć? Młodzi, solidnie wykształceni, nie przyjdą do szkoły, żeby zarabiać 2,5 tys. na rękę. Strajki nauczycieli jedynie upubliczniły nędzę wynagrodzeń w oświacie.

Do pracy w szkole wciąż trafia spora grupa pasjonatów, świetnych pedagogów. Nie są jednak w stanie uratować opinii na temat nauczycieli. Nie służy temu również kupczenie przez słabiutkie uczelnie w małych ośrodkach „kwalifikacjami” zdobytymi na studiach podyplomowych. W takich „krynicach wiedzy” zajęcia prawie nie odbywają się, co pracującym nauczycielom jest na rękę. Raz w miesiącu zjeżdża z Łodzi czy Warszawy ze dwóch wykładowców. Płacisz 800 zł, masz w kieszeni kolejną podyplomówkę torującą drogę do awansu zawodowego. Niestety, nie zmieniły tego wprowadzone nowe standardy kształcenia nauczycieli. Dalej w większości polskich miast, także powiatowych, można skorzystać z oferty kilkudziesięciu kierunków studiów podyplomowych, których nikt nie kontroluje i które de facto są sprzedażą kwalifikacji. Dzieje się to z prostego powodu - wymogi i organizacja studiów nie podlegają żadnej zewnętrznej kontroli ani ministerstwa ani Polskiej Komisji Akredytacyjnej.